Strona główna Blog Strona 423

Musisz? Możesz?

0

Nie trzeba było siły ani gróźb. Wystarczyło odwołanie do zdrowego rozsądku. Jaka jest cena pandemii koronawirusa? Tą ceną jest zaufanie. Bezgraniczne zaufanie do władzy. Musimy wierzyć, że chcą dla nas dobrze i działają w imieniu społeczeństwa, a nie swoim lub wielkich korporacji i innych państw. Musimy zaufać, że robią co mogą, by nas ochronić. Musimy też uwierzyć, że przepisy, które wprowadzają w życie mają służyć Polsce i Polakom do łagodnego przejścia przez jeden z najtrudniejszych okresów w historii. Trzeba też zaufać systemom bankowym, korporacjom i najbogatszym tego świata, mającym nieraz większą władzę niż rządy niektórych państw, że nie wykorzystują tej sytuacji do powiększenia swoich zysków i wpływów. Że nie prowadzą w tle własnej gry i programów mających na celu wykorzystanie ludzi, a używają swoich środków i możliwości do realnej pomocy tym najbardziej potrzebującym. Musimy korzystać z ich technologii, bo nie mamy wyboru. Trzeba odłożyć na bok wszelkie dywagacje na temat teorii spiskowych i złych intencji wyimaginowanych i uprzywilejowanych grup społecznych.

Za to możemy wykorzystać ten czas na przeanalizowanie swojego życia. Można zrobić porządki w domach i naszych głowach, gdzie czasem panuje większy chaos niż teraz na świecie. Możemy spędzić więcej czasu z rodziną, być może nauczyć się rozmawiać z najbliższymi, rozumieć i być wyrozumiałym. Możemy zadzwonić do kogoś z kim dawno nie rozmawialiśmy i być może wyjaśnić pewne sprawy lub chociaż pokazać chęć pogodzenia się i zostawienia sporów i niesnasek o głupoty za sobą. Możemy zastanowić się nad swoją przyszłością zawodową i intelektualną. Możemy zwyczajnie podsumować swoje dotychczasowe życie i być może uświadomić sobie, że zmierzaliśmy donikąd. Jeśli nie jesteśmy tam, gdzie planowaliśmy być, to coś trzeba będzie zmienić, wszak robiąc w kółko to samo nie można oczekiwać innych rezultatów. Możemy wszystko.

Możemy też przyzwyczaić się do przebywania w więzieniach, tfu, w domach i chodzenia w kagańcach, tfu, w maseczkach. Do ograniczenia kontaktów i bliskości między ludźmi i zostać rozbici na pojedyncze jednostki i nawet nie móc zebrać się w grupę by zaprotestować. Możemy w imię wyższego dobra przyzwyczaić się do wszystkiego, byleby mieć święty spokój. Czyli internet, telewizję i pracę, która nie da się nam realizować i rozwijać, ale pozwoli przeżyć… Zaraza trwała u nas już od dawna.

Sebastian Niemkiewicz

Żubr w naszych lasach

0

Wszystko możliwe, że w lasach południowej części powiatu jarosławskiego zagościł żubr. Potężny byk został zauważony pod koniec marca niedaleko Woli Węgierskiej. Niedługo po okryciu śladów zwierzęcia udało się je sfotografować. Żubr trafił pod obiektyw Macieja Susa, gdy pasł się na polu w okolicy Średniej.

Samotny byk był 20 – 30 kilometrów od Jarosławia. Trudno powiedzieć, gdzie jest teraz. Obowiązujący wcześniej zakaz chodzenia do lasu oraz obostrzenia związane z poruszaniem powodują, że mniej ludzi wychodzi poza swoje podwórka, więc trudniej zauważyć nawet żubra.

Informacje o wilkach i niedźwiedziach przebywających w naszym regionie już nikogo nie zaskakują. Czas pokaże, czy do tego grona dołączą żubry.

 

Żubry już nas odwiedzały

Zauważony na granicy powiatu jarosławskiego i przemyskiego żubr to nie pierwszy przypadek, gdy przedstawiciel największego gatunku roślinożerców w Polsce pojawił się u nas. Wprawdzie od pół wieku nie natknięto się nawet na ich ślady, ale wcześniej zanotowano co najmniej trzy przypadki pojawienia się żubra w pobliżu Pruchnika. Było to między 1965r. a 1973 r. Jeden z nich skończył się tragicznie dla zwierzęcia.

Latem 1965 r. pojawił się w naszych okolicach młody, czteroletni żubr. Podejrzewano, że szedł z Bieszczadów na Śląsk. Do Pszczyny, gdzie się urodził. Został złapany i przewieziony z powrotem w Bieszczady. Rok wcześniej ten sam osobnik w towarzystwie starszego byka przeszedł do Związku Radzieckiego, na teren dzisiejszej Ukrainy, ale niezbyt im się tam podobało, bo szybko wrócili na polską stronę.

Drugi gość pojawił się późnym latem 1971 r. – Był to samotny byk – wspomina Kazimierz Szuba, myśliwy z Roźwienicy. Był widziany w Rokietnicy, a potem przywędrował do Roźwienicy. – Nie był płochliwy. Chodził między zabudowaniami. Potem wszedł do parku. Spędził w nim cały dzień stając się atrakcją dla mieszkańców – opowiada pan Kazimierz, który był świadkiem wizyty króla puszczy. Wspomina jak żubr wszedł do jeszcze niewykończonej stodoły i dość poważnie ją zniszczył. Możliwe, że przestraszył się ograniczonego pomieszczenia.

W Roźwienicy nie zabawił zbyt długo. Ruszył na południe. Chwilę spędził w Węgierce, a potem wszedł do lasu między Węgierką a Pruchnikiem. Tam zatrzymał się na dłużej. Jako miejsce postoju obrał sobie okolice przysiółka Pruchnika zwanego Korzenie. Na początku był atrakcją, a później zaczął być odbierany jako uciążliwy sąsiad. Podjadał buraki. Dobierał się nawet do zakopcowanych już na zimę ziemniaków. Można go było spotkać w pobliżu pasących się krów. Nie dokuczał im, ale u rolników budził obawy. Rolnicy mieli już dość uciążliwego sąsiada, tym bardziej, że mijały prawie dwa tygodnie, a żubr ani myślał się zabierać. Wtedy pojawiła się informacja, że za schwytanie żubra nadleśnictwo wypłaci nagrodę w wysokości 20 tys. zł. Na owe czasy była to dość spora suma, więc chętni się znaleźli i choć wieść o nagrodzie była plotką, to zaczęli się przymierzać do złapania króla puszczy.

– Rankiem 26 września 1971 r. żubr objadał się burakami na polu rolnika z Korzeni. Zauważyli to jego sąsiedzi. Wspólne postanowili go schwytać i odprowadzić do nadleśnictwa – mówi pan Kazimierz, który zebrał informacje o losach żubra i opublikował je w Łowcu Galicyjskim we wrześniu 1994 r. W artykule „Król puszczy w Pruchniku” bazuje na relacjach świadków, bo dokumenty związane z tragicznym zakończeniem chwytania żubra już wtedy zostały zniszczone.

 

Żubr schwytany na lasso

Do złapania żubra zebrało się sześciu gospodarzy. – Zrobili z liny pętlę. Coś w rodzaju lassa i o godz. 7 rano podeszli do żerującego żubra. Zarzucili mu ją na łeb. (…) mocując się z nim i popędzając zaczęli prowadzić w stronę Pruchnika. Matka właściciela buraków poboegła na skróty i zawiadomiła leśniczego, że żubr został schwytany. (…) Rolnicy przeszli z żubrem około pół kilometra. Wycieńczeni postanowili przywiązać zwierzę do gruszy stojącej nad stromym uskokiem. – opisuje pan Kazimierz. Byk szarpał się. W końcu rzucił się z dół pochyłości i zawisnął na linie. Rolnicy rzucili się, by odpiąć pętlę zaciskającą się na szyi zwierzęcia. Niestety lina pod ciężarem ważącego koło 900 kilogramów żubra nie dała się popuścić. – W taki to tragiczny sposób „król puszczy” zaznaczył po wsze czasy swoją obecność w Pruchniku – podsumowuje K. Szuba. Tusza przeleżała cały dzień. Dopiero wieczorem żubra wypatroszono. Pół tony mięsa, które zdążyło się już zaparzyć przekazano do utylizacji. Łeb, skórę i kompletny kościec przekazano naukowcom. „Łapaczami” zajęła się milicja. Sprawa trafiła do sądu. W lutym 1972 r. wszyscy zostali uniewinnieni. Od wyroku wydanego przez Sąd Powiatowy w Jarosławiu odwołał się prokurator. W czerwcu tego samego roku Sąd Wojewódzki w Rzeszowie podtrzymał wyrok uznając tym samym, że nie doszło do kłusownictwa. Ważnym argumentem było to, że natychmiast po złapaniu zwierzęcia został zawiadomiony leśniczy.

 

Kolejny żubr

Dwa lata później w okolice Pruchnika zawitał drugi żubr. – Był mniejszy od tego, który tragicznie zginął. Jego obecność potwierdzają mieszkańcy przysiółka Pruchnik – Korzenie i Kramarzówki. Można uznać, że po latach ludzie mylą go z tym, który był dwa lata wcześniej. Jednak zebrane informację potwierdzają, że o pomyłce nie może być mowy – zapewnia pan Kazimierz potwierdzając to opisem zdarzenia, w którym uczestniczył myśliwy, ówczesny komendant posterunku milicji w Pruchniku.

Zapadał zmrok. Księżyc wschodził nad horyzontem. W pewnej chwili zaczęły trzaskać gałęzie. Pomyślał, że wychodzi na niego cała wataha dzików – tak pan Kazimierz opisuje wspomnienia myśliwego, który przy „Spalonej Wierzbie” zasiadł na czarnego zwierza. – Wreszcie zza ściany lasu wyłania się cos niesamowicie dużego. Nie dzik ani jeleń. Nie wierzy własnym oczom. To jednak nie zjawa. Dwadzieścia metrów od niego stoi żubr i obgryza koniczynę. Jeśli jest żubr to dziki nie przyjdą, więc cała zasiadka na nic – myśli i próbuje byka wypłoszyć. Król puszczy nie reaguje. Nie ma zamiaru zwolnić miejsca dla dzików. Myśliwy rzuca w niego kawałkami ziemi. W końcu żubr powoli odchodzi. Kieruje się do porośniętych krzakami wąwozów biegnących w stronę Pruchnika. Dziki tego dnia nie wyszły i zasiadający na nie wraca około północy do domu – opisuje pan Kazimierz.

Od progu wita go z pretensjami żona. Jest zdenerwowana, bo on siedzi sobie po nocach w lesie a koło domu kręcił się jakiś potężny zwierz do krowy podobny tylko dwa razy większy. – Pół godziny stał między pomiędzy domem i stodołą. Potem na szczęście sobie poszedł – relacjonuje kobieta. Rankiem myśliwy sprawdza tropy i uzyskuje potwierdzenie, że jego obejście odwiedził król puszczy. Później dochodzą słuchy, że żubra widziano w pobliżu okolicznych miejscowości.

Potężny zwierz do krowy podobny najprawdopodobniej odwiedził okolice Pruchnika i potem powrócił w Bieszczady.

Populacja bieszczadzkich żubrów z roku na rok się powiększa. Dlatego możemy się spodziewać, że coraz częściej będą one szukać dla siebie nowego miejsca. Dzisiaj w Bieszczadach żyje ponad 550 sztuk, a strategia ochrony żubra z 2007 roku określała maksymalną liczebność tego gatunku w Bieszczadach na 400 osobników.

Zobaczymy, czy żubr zaobserwowany pod koniec marca na granicy powiatu jarosławskiego i przemyskiego był tylko wędrowcem, czy może poszukującym dla siebie nowego miejsca.

Erka

Fot. Maciej Sus/maciejfotograf.pl

 

 

 

Jak chorować to tylko w Wietnamie – Kijanka w Wietnamie cz. 15

0

Wszyscy wiemy, jak to jest z azjatyckimi chorobami. Najpierw ktoś je dziwne zwierze, potem wszyscy muszą chodzić z zakrytą facjatą. Założę się jednak, że niewielu z Was miało możliwość sprawdzić, jak wygląda azjatyckie leczenie. Mnie się to udało i przyznam, że było szybko i skutecznie.

Mój organizm cechuje się wyjątkowym zamiłowaniem do chorób dróg oddechowych. Najbardziej lubi zapalenia oskrzeli zyskiwane przy różnych okazjach. Trudno było więc oczekiwać, że uda mi się przeżyć 100 dni podróży w szczęściu i zdrowiu.

Tabletki posortowane. Jeden woreczek na rano, drugi na wieczór. Pudełko? Ulotka? A po cholerę to pacjentowi? Farmaceuta ma wiedzieć. Pacjent ma ufać.

Upał i szał, z jakim Azjaci używają klimatyzacji, był wystarczającą zachętą. Moje zdrowie pokonało moją przywiezioną z Polski apteczkę i stało się jasne, że organizm tak dobrze bawi się z nowym chorobowym przyjacielem (paskudny kaszel, do którego dołączyła wysoka gorączka), że będę potrzebował solidniejszych leków.

Sytuacja stała się na tyle poważna, że musiałem przerwać gonitwę od delty Mekongu w stronę najdalej wysuniętego na południe punktu Wietnamu i wylądowałem w Ca Mau. Tam postanowiłem szukać ratunku. Pojechałem do wietnamskiej apteki.

Problem w tym, że Ca Mau nie jest najbardziej turystycznym miastem świata. Musiałem pokazowo kaszlać, żeby nakreślić obraz sytuacji zdrowotnej aptekarce, która nie znała angielskiego.

Kaszlanie zrozumiała. Trudniej zrobiło się, kiedy negocjowaliśmy między syropem a poważnymi tabletkami, na poważną dolegliwość.

Chodzi o to, że ja nie bardzo lubię kalambury. A pokazywanie, że mam wysoką gorączkę i chcę antybiotyk, jest trudniejsze niż kaszlanie.

Z odsieczą przyszedł internetowy słownik i nastoletnia córka aptekarki. Wspólnie udało się osiągnąć porozumienie.

Podczas przygotowywania leków aptekarka zadała mi jednak jakieś pytanie. Na co ja zastosowałem metodę wypracowaną podczas codziennego zamawiania jedzenia. Tam, gdzie nie mówiono po angielsku, używałem wietnamskich nazw dań, których już się nauczyłem. Jeśli zadawali dodatkowe pytania, udawałem że rozumiem wietnamski i przytakiwałem. Działało świetnie, czemu miałoby teraz nie zadziałać?

Po moim potwierdzeniu uczynna Wietnamka przygotowała mi leki w 6 osobnych woreczkach. Po jednym na rano i wieczór, na 3 kolejne dni. W każdym woreczku dostałem po 3 tabletki wycięte z listka i po 2 wywalone całkiem nawet bez tej ostatniej części opakowania. Trochę mnie to zdziwiło…

Wróciłem do hotelu i zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie przyjmę? Z dwoma lekarstwami poszło nieźle. Jeden to antybiotyk stosowany zarówno przy zapaleniach dróg oddechowych, jak i dróg moczowych. Kompleksowe działanie – podoba mi się to!

Zastosowanie drugiego leku miało bardziej mroczną naturę. „Stosowany głównie w leczeniu nowotworów złośliwych” – tak pisał internet. Gruby kaliber. Widocznie kobieta poważnie potraktowała mój kaszel i gorączkę.

Trzeci lek dostałem chyba w związku z moimi zdolnościami pokazywania haseł „gorączka” i „chcę antybiotyk”. Język ciała powiedział więcej, niż chciałem odkryć i dostałem lek na zaburzenia psychiczne.

Nazw i zastosowań dwóch pozostałych leków nie udało mi się poznać (to te tabletki bez opakowań i bez nazwy). Jedne zdaje się, były ziołowe. Pewnie chciała mnie kobieta dodatkowo uspokoić.

Wiem za to, że kuracja złożona z wietnamskiej mieszanki szybko postawiła mnie na nogi i po dniu spędzonym w łóżku, mogłem już jechać dalej.

I niby koniec historii, ale tak sobie teraz myślę: dwa tygodnie po tym, jak przebywałem na granicy z Chinami, zaatakowała mnie choroba dróg oddechowych, której towarzyszyła wysoka gorączka. Coś mi to przypomina…

W każdym razie: nieważne co Was dopadnie. Jeśli chcecie szybko wyzdrowieć, szukajcie aptekarki z Ca Mau.

 

Bartłomiej Kijanka